W styczniu 2016 roku za sprawą wydawnictwa Dark Horse Comics ukazał pierwszy numer albumu – pozwolę sobie użyć takiego określenia, choć mamy do czynienia raptem z trzydziestoma trzema stronami – Hellboy. Winter Special. Była to rzecz niezwykła. Mike Mignola do pracy nad projektem zaprosił między innymi artystów, którzy z Mignolaverse nie mieli wcześniej żadnej styczności. Debiutantów mających szansę wykazać się i tym samym powiększyć hellboyową rodzinkę. Jeżeli chodzi o scenarzystów to szansę dostali wówczas Chelsea Cain, dziesięć lat później będzie odpowiadać za serię Mockingbird od Marvel Comics oraz Chris Robertson, który zrobi na wszystkich tak dobre wrażenie, że kilka miesięcy później zostanie głównym pisarzem cyklu – jakże uwielbianego przeze mnie – Witchfinder. Oczywiście znalazło się miejsce i dla starych wyjadaczy, chociażby dla Scotta Allie. Od strony graficznej Hellboy. Winter Special to również mieszanka starego z nowym. Obiektywnie patrząc Michael Walsh i Tim Sale – kolejni nowicjusze w świecie Hellboya – zdali egzamin. Komiks wypada bardzo dobrze i ogólnie styl plansz odzwierciedla konwencję całego uniwersum. Dominuje ciemna, szara kolorystyka a potwory – jak to potowy z Mignolaverse – są obdarzone wielką mocą i odpowiedniej długości pazurami.
Co się tyczy samej treści to otrzymujemy cztery, w zasadzie krótkie i niepowiązane ze sobą historie. Pierwsza z nich – Broken Vessels – to coś dla osób zafascynowanych rozmiarami uniwersum pana Mignoli. Ukłon w stronę czytelników lubiących szukać powiązań pomiędzy poszczególnymi opowieściami. Obiektem zainteresowania twórców zostaje Vril – ta sama siła, o której możemy przeczytać chociażby w Nadchodzącej Rasie Edwarda Bulwer-Lyttona – Boski Płomień, którym władała starożytna rasa z upadłej Hyperborei. Poznajemy historię pojedynku owych Szamanów z "a monster worse than you can imagine" a na koniec otrzymujemy konkretne przesłanie: potęga Vril nie jest przeznaczona dla zwykłych śmiertelników. Jednostki próbujące z niej korzystać są niczym więcej jak jedynie naczyniem, kruchym i de facto mało znaczącym pyłkiem w porównaniu z kosmicznymi potęgami. Prawdziwie weirdowa historyjka.
Opowieścią, której najbliżej do klimatów głównej linii Mignolaverse jest zdecydowanie Wandering Souls. Listopad 1953 roku. Trevor Bruttenholm, którego głowa nie została jeszcze oprószona siwizną, wysyła dwójkę pracowników Biura Badań Paranormalnych i Obrony – Hellboya i agentkę Susan Xiang – z misją do pokrytego śniegiem, mroźnego Wyoming. Mają uczestniczyć w wycieczce do opuszczonej kopalni uranu, podobno nawiedzonej. Lokalni stróże prawa nie potrafią jednoznacznie zlokalizować źródeł nietypowych zjawisk – różni świadkowie składają różne świadectwa – więc wzywają ekspertów. Fachowców mających całkiem spore doświadczenie w kontaktach z zagadkowymi fantomami. Nasi bohaterowie, jak przystało na owych fachowców, nie zawodzą i szybko doprowadzają do konfrontacji z krnąbrnymi poltergeistami. Wandering Souls to jednak coś więcej, niż tylko bezmyślna wymiana ciosów. To również wyprawa w przeszłość, obraz amerykańskiej prowincji i jej strachu przed obcymi. To historia okrutnej zbrodni zrodzonej z nietolerancji i idiotycznych przesądów.
Tekstem tryskającym pozytywną energią, dbającym o nastrój typowy dla świąt Bożego Narodzenia jest historyjka Mood Swings. Opowieść, której fabuła rozgrywa się w grudniu – nie może być inaczej! – 1975 roku. Jej gwiazdą jest tym razem nastoletnia Liz Sherman; kapryśna, bardzo humorzasta i uwielbiająca prezenty młoda dama. Z uwagi na niecodziennie zdolności – dla niewtajemniczonych dodam: zdolności pirokinetyczne – pozostaje ona pod ścisłą opieką Trevora Bruttenholma i jego przybranego synka. Nie będę w tym miejscu wyjaśniał szczegółowo przyczyn owej przymusowej adopcji. Powiedzmy, że Elizabeth swoje przeżyła. Obaj panowie pomimo pewnych trudności – w końcu próbują porozumieć się z trzynastoletnią, zbuntowaną nastolatką – dzielnie wykonują powierzone im zadanie i robią co mogą, aby zapewnić podopiecznej miłą, ciepłą i rodzinną atmosferę. Sielankę, tylko od czasu do czasu urozmaicaną potyczkami z istotami z piekła rodem. Ot, chociażby z krwiożerczymi bałwanami. Mood Swings pomimo absurdalnego – nawet jak na standardy Mignolaverse – motywu ciekawie ukazuje relacje łączące Elizabeth i Hellboya. I właśnie za takie "smaczki" uwielbiam ten świat.
***
Wspominany przeze mnie album został bardzo dobrze przyjęty, zarówno przez krytyków jak i zwyczajnych czytelników. Widocznie miłośnicy twórczości Mike'a Mignoli potrzebowali pewnej odskoczni. Historyjek z jednej strony lekkich i przyjemnych – odzwierciedlających radosny natrój świąt – z drugiej ładnie uzupełniających świat Hellboya. W styczniu 2020 roku ukazał się czwarty numer Hellboy. Winter Special. Wierzę, że za kilka tygodni będziemy mieli okazję zapoznać się z kolejnym.
I dosłownie słówko na sam koniec. Album Hellboy. Winter Special z 2016 roku zamyka zaledwie dwustronicowa "przygoda" z udziałem pana Johnsona [Kung Pao Lobster]. Prawdę powiedziawszy nie jest to nawet "przygoda", ale raczej krótki żarcik sytuacyjny. Wisienka na torcie, która powinna wywołać uśmiech nawet u najwybredniejszego odbiorcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz