Sean Connery i jego James Bond


Blisko dziesięć lat. Tyle czasu zajęło możnym świata dziesiątej muzy wprowadzenie Jamesa Bonda na filmowe salony. Choć pod koniec lat pięćdziesiątych kilkakrotnie usiłowano stworzyć telewizyjny serial oparty na jego przygodach – warto chociażby wspomnieć o stacji NBC i jej projekcie Commander Jamaica – żadna z tych prób nie spełniła oczekiwań inwestorów. Pozbawione były tego "czegoś", impulsu pobudzającego ciekawość. Pomimo rosnącej popularności Bonda wśród miłośników typowej literatury sensacyjnej brakowało człowieka, który potrafiłby nadać mocno odrealnionym wyczynom tajnego agenta filmowej iskry, odpowiedniego wyrazu. Do 1961 roku, do czasu narodzin EON Productions nikt nie wiedział od czego zacząć i w jaki sposób obdarzyć sztampowe powieści Iana Fleminga ekranową brawurą. Do momentu wejścia na scenę producentów Harry’ego Saltzmana i Alberta Broccoli.

Każda historia ma swój początek. Filmowa epopeja o Jamesie Bondzie wystartowała na początku października 1962 roku w kinie London Pavilion. Wówczas to brytyjscy kinomani – zapewne ich szeregi zasilali także wspomniani wyżej czytelnicy zaznajomieni z prozą Iana Fleminga – mieli okazję po raz pierwszy ocenić agenta 007 na wielkim ekranie. Początkowe reakcje krytyków były bardzo skrajne. Mówiono o dobrze skrojonym thrillerze szpiegowskim, jak i prostolinijnym obrazie przedstawiającym przerośniętego macho. Środowiska powiązane z możnymi z Watykanu otwarcie atakowały produkcję zarzucając jej bycie "a dangerous mixture of violence, vulgarity, sadism and sex". Niezależnie jednak od głosów osób przesadnie bigoteryjnych zainteresowanie filmem Terence’a Younga wśród zwykłej publiczności, zwłaszcza tej młodszej, stopniowo rosło. Choć głównemu bohaterowi Dr No daleko było do skomplikowanych, skrupulatnie zaprezentowanych szpiegów Hitchcocka – w latach pięćdziesiątych oraz sześćdziesiątych pozytywnie kojarzonych – emanował on nieskrywanym czarem. Pewność siebie Bonda, zarówno w kontaktach z reprezentantami świata przestępczego jak i kobietami, urzekała oraz dodawała całemu obrazowi szalonego wdzięku. Podobnie jak jego zawodowa amoralność, która z jednej strony bulwersowała z drugiej niezaprzeczalnie intrygowała.

Plakat propocyjny Dr No oraz Joseph Wiseman w roli tytułowego złoczyńcy.

Za sukcesem Dr No stała jednak nie tylko atrakcyjna postać głównego bohatera, ale także – a może "przede wszystkim" – nowatorskie podejście do koncepcji kina szpiegowskiego. Ian Fleming wychowany na thrillerach stricte eskapistycznych, między innymi tekstach Dashiella Hammetta, starał się podobny charakter nadać własnym książkom. Właśnie dlatego czytając powieści o agencie 007 z jednej strony zdajemy sobie sprawę z ich fabularnej absurdalności, z drugiej odnajdujemy – dzięki drobnostkom typu: szeroko rozpoznawalna marka samochodu – obecny w nich realizm. Patrząc na Dr No widać wyraźnie, że jego twórcy rozumieli zamysły Fleminga. Obok stereotypowego wstępu – James Bond zostaje wysłany na Jamajkę, aby wyjaśnić zagadkę tajemniczej śmierci agenta Johna Strangwaysa – otrzymujemy mocno surrealistyczną fabułę; pełną napięcia, ale i nie pozbawioną nutki komizmu. Nasz bohater zostaje rzucony w sam środek intrygi snutej przez tytułowego doktora, groteskowego superzłoczyńcy pragnącego zdobyć władzę absolutną. W drodze do wielkiego finału zostaje poddany wymyślnym sprawdzianom wytrzymałości, musi zmierzyć się z licznymi próbami "pozbycia się go" oraz pokonać mechanicznego smoka. Wszystko po to, aby ostatecznie zniweczyć misterny plan dr No, ocalić świat i odpocząć w ramionach pięknej dziewczyny.

Pierwsza i ostatnia "dziewczyna Seana Connery'ego", czyli
Ursula Andress [Dr No] i Jill St. John [Diamonds are Forever].

Naturalnie owa momentami mocno niedorzeczna fabuła nie do wszystkich przemawiała. Jeżeli ktoś oczekiwał kolejnej produkcji w stylu North by Northwest [pl Północ – Północny Zachód, 1959] czy Sabotage [pl Tajny Agent, 1936] mógł doznać lekkiego szoku widząc na ekranie scenografię wyjętą rodem ze świata komiksowych superbohaterów. Owa fantazyjność – dostrzegalna niemalże w każdym aspekcie filmu – połączona dodatkowo z rzadko spotykaną w takich filmach brutalnością sprawiła, że Dr No jeszcze przez bardzo długi czas wzbudzał spore kontrowersje. Niezależnie jednak od wszystkiego młode pokolenie zachwycała nowa koncepcja kina szpiegowskiego, tak odmienna od thrillerów lat pięćdziesiątych. Co ciekawe, sam Ian Fleming odkąd zaczęto otwarcie mówić o ekranizacjach jego powieści marzył, aby za kamerą stanął wielki Alfred Hitchcock. Wierzył, że seria o Bondzie idealnie wpisze się w zainteresowania angielskiego reżysera. Jak czas pokazał z owych planów nic nie wyszło a stery pierwszego filmu o agencie 007 powierzono panu Youngowi. Widząc przyszłość, patrząc na wybuch bondomanii trzeba przyznać, że ekipa z EON Productions doskonale zinterpretowała potrzeby i oczekiwania kinomanów lat sześćdziesiątych. Zrezygnowała z utartych szlaków, zaryzykowała i wygrała.

Jakiego kształtu nabrałyby filmy o Bondzie, gdyby pieczę nad projektem powierzono panu Hitchcockowi? Czy mistrz suspensu zrezygnowałby ze swojego stylu, z mozolnego budowania napięcia kosztem lekkiej, dynamicznej akcji? A może brawura flemingowego agenta przepadłaby z powodu trapiących go rozterek umysłu? Nasza ciekawość nigdy nie zostanie zaspokojona, ale sądzę, że nie musimy specjalnie nad tym ubolewać. Terence Young sprostał wymaganiom producentów a jego Dr No ujawnił drzemiący w powieściach Fleminga niesamowity potencjał. Z komercyjnego punktu widzenia film odniósł niezaprzeczalny sukces. Twórcy mając do dyspozycji budżet delikatnie przekraczający milion dolarów wypracowali blisko sześćdziesiąt milionów zysku i tym samym zyskali szansę na kontynuację przygód agenta z dwoma zerami.

- Racja, panie Bond. Jestem maniakiem. Wszyscy wielcy ludzie to maniacy. Opętani manią, która ich popycha do celu. Wielcy naukowcy, artyści,
filozofowie, przywódcy religijni: sami maniacy.
[dr Julius No]

Dr No oczarował widzów i tym samym wskazał szefom EON Productions kierunek, którym – jak się wkrótce okazało – mieli podążać przez najbliższe lata. Do uniwersum Jamesa Bonda wprowadził kilka stałych, wśród nich jedną z najważniejszych, tj. globalną organizację terrorystyczną o nazwie SPECTRE [Special Executive for Counter-intelligence, Terrorism, Revenge, and Extortion; pl WIDMO]. Na jej czele stał Ernst Stavro Blofeld – jego tożsamość poznajemy dopiero w filmie You Only Live Twice [pl Żyje się tylko dwa razy, 1967] – tajemniczy Numer Jeden. Postać pozbawiona skrupułów, obdarzona niezwykłym intelektem, dążąca do dominacji nad światem, Polak z pochodzenia. Pomimo, że groteskowy dr Julius No w powieści Fleminga pracuje dla rosyjskiej SMERSH [Smyert Shpionam, Death to Spies] producenci dokonali delikatnej korekty względem oryginalnej historii. Uznali, że ich genialny as brytyjskiego wywiadu potrzebuje równie wielkiego antagonisty, swojego prywatnego nemezis. Ostatecznie SPECTRE nie odgrywa w filmie doniosłej roli. Można powiedzieć, że pojawia się w tle, za głównym horyzontem zdarzeń. Niewidoczna dla potencjalnych przeciwników, z ukrycia kierująca działalnością dr No.

Plakat propocyjny From Russia with Love oraz Desmond Llewelyn jako Q.

Znaczenie przestępczego imperium kierowanego przez pana Blofelda wzrasta w kolejnych odsłonach filmowych przygód Jamesa Bonda. W From Russia with Love [pl Pozdrowienia z Rosji, 1963] członkowie SPECTRE – ponownie zastępuje literacki SMERSH, co było prawdopodobnie konsekwencją ocieplenia stosunków amerykańsko-radzieckich –  dążą do przechwycenia sowieckiej maszyny kryptograficznej Lektor oraz do zemsty na agencie 007 za śmierć dr No. Dodatkowo po raz pierwszy wykorzystano motyw wyrazistego pomocnika Numeru Jeden. W tym konkretnym przypadku owa rola przypadła surowej i zdyscyplinowanej pułkownik Rosie Klebb, której partneruje atletycznych rozmiarów morderca Donovan Grant. Dla zainteresowanych dopowiem, że w swojej powieści Ian Fleming uczynił ze wspomnianej pani oficer lesbijkę, lecz w samym filmie jej orientacja seksualna została wyraźnie stonowana. Widzowie mogli wyczuć pewne dwuznaczne uwagi Rosy Klebb pod adresem Tatiany Romanovej, ale nic poza tym. Warto dodać, że From Russia with Love to także początek całego arsenału gadżetów – począwszy od stylowej aktówki wyposażonej między innymi w bombę gazową oraz pięćdziesiąt złotych suwerenów – oraz debiut twórczego Q, którego przez wiele lat grał niezastąpiony Desmond Llewelyn.

Jedna z najmłodszych dziewczyn Bonda. Daniela Bianchi jako Tatiana Romanova.

W moim prywatnym rankingu From Russia with Love zajmuje miejsce na samym szczycie, jeżeli chodzi o bondowe produkcje z udziałem Seana Connery’ego i to nie tylko z uwagi na śliczną Danielę Bianchi. Na słowa uznania zasługuje przede wszystkim bardzo ciekawa historia, z silnie szpiegowskim akcentem. Tym razem twórcy filmu odeszli od fantazyjnej, surrealistycznej scenerii na rzecz opowieści twardo stąpającej po ziemi. Przydzielone Bondowi zadanie jest z gatunku tych, jak najbardziej realnych do wykonania. Co ciekawe, sam pomysł na fabułę zrodził się na początku lat czterdziestych, kiedy to Fleming pracował w Departamencie Wywiadu Marynarki Wojennej i był pomysłodawcą jednego z planów przechwycenia schematów deszyfrujących wiadomości kodowane za pomocą niemieckiej Enigmy. W podobnym tonie utrzymany został także trzeci film z udziałem agenta 007, równie znakomity Goldfinger z 1964 roku, w którym agent jej królewskiej mości rzuca rękawice megalomanowi-businessmanowi chcącemu obniżyć wartość amerykańskiego złota przechowywanego w Fort Knox.

Plakat propocyjny filmu Goldfinger oraz Gert Fröbe w roli tytułowego złoczyńcy.

Powierzenie Guyowi Hamiltonowi reżyserii kolejnego rozdziału przygód Jamesa Bonda było niewątpliwie złotym strzałem. Rosnąca popularność agenta z dwoma zerami – początek prawdziwej bondomanii – sprawiła, że do świadomości panów z EON Productions coraz wyraźniej docierały sygnały o nieskończonych możliwościach serii. Jednocześnie Saltzman i Broccoli zaczęli zdawać sobie sprawę z konieczności pewnego wygładzenia stylu flemingowego bohatera, tak aby przestał on bulwersować, co bardziej świętobliwe kręgi odbiorców. Owej przemiany miał dokonać właśnie Guy Hamilton. Miał sprawić, że amoralny i momentami zbyt brutalny Bond – w From Russia with Love agent uderza kobietę – zostanie delikatnie odświeżony, tak aby na filmy jemu poświęcone mogło wybrać się szersze grono widzów. Naturalnie twórcy nie zrezygnowali ze znaków rozpoznawczych serii. Nadal hołubiono tezie, że widzowie po okresie realistycznych filmów z lat pięćdziesiątych pragnęli widzieć na ekranie szybkie pojazdy, efektowne pościgi, morze alkoholu i łatwe kobiety. To dlatego ogólna konwencja nie uległa zbytniej metamorfozie. W dalszym ciągu jesteśmy świadkami szalonych pojedynków na szosie –  Harry Saltzman był wielkim orędownikiem technologicznych zabawek Bonda i między innymi dlatego możemy w Goldfingerze podziwiać wypchanego gadżetami Aston Martina – oraz obserwujemy kolejne miłosne podboje Bonda. Choć te ostatnie zdecydowanie mniej spektakularne w stosunku do poprzednich filmów. Umiejętnie połączenie sprawdzonych elementów fabuły z pewnymi nowinkami – mało groteskowy przeciwnik, silniej zarysowana postać kobieca, dbałość o scenograficzne piękno – sprawiły, że Goldfinger jako pierwszy film o agencie 007 zyskał miano prawdziwego przeboju kinowego, zarabiając w ciągu czternastu tygodni ponad dziesięć milionów dolarów.

Przywołane powyżej tytuły niewątpliwie wytyczyły szlaki, po których próbowały – niestety z różnych skutkiem – wędrować późniejsze filmowe opowieści o sławnym agencie. To one wprowadziły do bondowej rzeczywistości postaci niemalże ikoniczne, powszechnie rozpoznawalne po dzień dzisiejszy. W tym gronie obok wspomnianego wcześniej Ernsta Blofelda znalazło się miejsce między innymi dla wymagającego lecz troskliwego opiekuna Bonda czyli M – szefa tajnych służb wywiadowczych [MI6] – oraz panny Moneypenny. Wiele wskazuje na to, że Fleming oparł charakterystykę M na wizerunku bezpośredniego przełożonego z czasów wojny, tj. admirale Johnie Godfrey’u, z którym utrzymywał przyjazne kontakty także po zakończeniu służby. Podobno w ramach owych stosunków pisarz wysyłał Godfrey’owi każdy pierwszy egzemplarz swojej kolejnej powieści z wiele mówiącą dedykacją: "Dla M od Iana".

M [Bernard Lee] oraz Miss Moneypenny [Lois Maxwell]

- Każdy mężczyzna w głębi duszy chciałby być Bondem, ale cholernie
dobrze wie, że nigdy nim nie będzie.
[Ian Fleming]

Trudno obecnie wyobrazić sobie Jamesa Bonda bez Seana Connery’ego. Aktora przez wielu – w tym także przeze mnie – uważanego za najlepszego odtwórcę roli brytyjskiego agenta. Niezaprzeczalna charyzma Connery’ego, choć początkowo niezbyt przychylnie postrzegana przez Iana Fleminga mającego odmienne wyobrażenie na temat wyglądu swojego bohatera, w bardzo krótkim czasie znalazła uznanie nie tylko w oczach widzów ale i szeregu krytyków. Recenzenci zaraz po premierze Dr No zaczęli odwoływać wszystko, co kiedykolwiek złego powiedziano o talencie szkockiego aktora. Wewnętrzna siła i filmowa pewność Connery’ego zafascynowała i pozytywnie zaskoczyła. Wiele osób – w tym także Zena Marshall odtwórczyni roli panny Taro [Dr No] – wspomina, że Connery choć był bardzo surowy i stanowczy to miał także nadzwyczajny urok, dzięki któremu przyciągał uwagę wszystkich wokół. To właśnie nietypowemu magnetyzmowi połączonemu z błyskotliwością na ekranie artysta zawdzięczał swoje powodzenie. To dzięki owym cechom zwróciła na niego uwagę również żona Alberta Broccoliego, która po obejrzeniu disneyowskiego Darby O’Gill and the Little People [1959] uznała aurę męskości otaczającą Connery’ego za nieodparcie pociągającą.

"Sean Connery ze swą miłą irlandzką powierzchownością, wspaniale owłosioną klatką piersiową i szorstkim, lecz pełnym elegancji wdziękiem, bez żadnych wątpliwości ucieleśnia to wszystko, co dziś stanowi ideał mężczyzny [Jamesa Bonda], o wiele lepiej niż jest to dane większości aktorów".
[Peter Green, piszący dla John O’London’s, 1962]

Sean Connery i Daniela Bianchi

James Bond, jak już zaznaczyłem na samym początku, nie wszystkim przypadł do gustu w równym stopniu. Środowiska konserwatywne idealizujące stonowane i mocno realistyczne kino lat pięćdziesiątych bulwersowało zachowanie ekranowego immoralisty. Także dzisiaj bardzo szowinistyczny sposób postępowania Bonda – weźmy chociażby jego nieustanne klepanie kobiet po pośladkach czy chamskie ordynarne żarciki – może wzbudzać mieszanie uczucia. W powieściach Iana Fleminga – niestety, ale pod wieloma względami podręcznikowego homofoba – króluje jednak typowo męska, ksenofobiczna rzeczywistość. Władzę dzierżą silni mężczyźni, traktujący często płeć piękną jak dekoracyjny dodatek. Nic więc dziwnego, że twórcy filmowych przygód agenta z dwoma zerami w taki a nie inny sposób ukazywali relacje damsko-męskie. Można powiedzieć, że przymykali oko na kwestie, które dzisiejszy widz uznałby za wielce kontrowersyjne. W filmie Thunderball [pl Operacja Piorun] z 1965 roku jest scena, w której James Bond siłą – w mojej ocenia można otwarcie mówić o gwałcie – zmusza rehabilitantkę Patricię Fearing do aktu miłosnego. W You Only Live Twice [pl Żyje się tylko dwa razy, 1967] przewagę mężczyzn nad kobietami bardzo wymownie oddaje moment kąpieli Bonda, podczas której usługują mu piękne Azjatki. Rozumiem, że akcja filmu toczyła się wówczas w Japonii, gdzie nawet dzisiaj pewne obyczaje różnią się od naszych, ale mimo wszystko cały ten obraz nie do końca do mnie przemówił.

U góry: Domino [Claudine Auger], po lewej: Kissy Suzuki [Mie Hama],
po prawej: Pussy Galmore [Honor Blackman].

Nieodłącznym elementem krajobrazu bondowej rzeczywistości były słynne dziewczyny przystojnego agenta. Jeden z historyków kinematografii – John Russell Taylor – słusznie zauważył, że "połowę filmu Bond spędza na tym, by dostać się w ręce złoczyńców, uwodząc przy okazji dziewczyny, drugą zaś połowę poświęca, by wydostać się na wolność". I faktycznie coś w tym jest. Fabuły poszczególnych produkcji – wzorem książkowych odpowiedników – mają z grubsza ten sam schemat. W Thunderball i You Only Live Twice James Bond ponownie staje przeciwko organizacji SPECTRE; raz dążąc do odnalezienia zrabowanych przez cynicznego Emilio Largo bomb atomowych, drugi raz próbując przeszkodzić panu Blofeldowi – porywającemu w filmie rakiety kosmiczne dwóch ówczesnych mocarstw – w rozpętaniu trzeciej wojny światowej. I ponownie zanim pokrzyżuje plany nikczemnym łotrom podbija serca spotkanym na swej drodze kobietom, w tym konkretnym przypadku pięknej Domino i równie atrakcyjnej Kissy Suzuki. Jednym słowem nasz bohater to dżentelmen-kobieciarz, który równie łatwo eliminuje groteskowych maniaków, jak i zdejmuje ubrania z kolejnych "zdobyczy". Naturalnie nie wszystkie ekranowe piękności od razu traciły dla niego głowę. W trzeciej odsłonie przygód agenta 007 Aurica Goldfingera wspiera bardzo zdystansowana oraz nieczuła na pochlebstwa Pussy Galore, pierwsza piękność mająca do odegrania w całej historii większą rolę. Obserwacja figlarnych podchodów owej dwójki bohaterów jest jednym z tych elementów, dla których warto sięgać po Goldfingera wielokrotnie.

"Naga dziewczyna była odwrócona do niego plecami. No, nie całkiem naga. Jej kibić otaczał szeroki skórzany pas, z którego na prawe biodro zwieszał się nóż myśliwski w skórzanej pochwie. Ten pas czynił jej nagość nadzwyczaj erotyczną. Zatrzymała się nie dalej niż o pięć metrów, na linii przypływu, i oglądała coś trzymanego w dłoni. Stała w klasycznej, rozluźnionej pozie nagiej rześby, oparta na prawej nodze, z lewym kolanem ubiętym i lekko zwróconym do wewnątrz, z głową przechyloną na bok" [Ian Fleming, Dr No]

Nieoprawnym orędownikiem wprowadzania do świata Bonda fascynujących kobiet był sam Albert Broccoli, który miał po prostu fioła na punkcie "cycków i tyłków". To właśnie jeden z założycieli EON Productions wypatrzył dwudziestopięcioletnią szwedzką modelkę Ursulę Andress – kilka lat później Arthur Jacobs zaproponuje jej rolę Novy w Planet of the Apes [1968] – wśród tłumu innych piękności marzących o występie w filmie. Miała wszystko czy powinna dysponować "elegancka Wenus" z powieści Iana Fleminga. Była atrakcyjna, świetnie wyglądała w jasnym bikini na karaibskich plażach oraz idealnie wpisywała się w model dziewczyny Bonda. Samotna, seksownie kusząca i poszukująca silnego opiekuna stanowiła partnerkę doskonałą dla pewnego siebie i będącego chodzącym afrodyzjakiem agenta. Scena, w której Honey Ryder debiutuje na ekranie – od razu przyciągając wzrok głównego bohatera – uchodzi za jedną z najbardziej rozpoznawalnych scen w historii filmu. Ze słabo kojarzonej Ursuli Andress uczyniła ponętny symbol seksu lat sześćdziesiątych, zapewniła nieśmiertelność i oczywiście pomogła w dalszej karierze.

Po wielkim sukcesie Goldfingera Sean Connery odczuwał coraz większą potrzebę zerwania – ku rozpaczy rzeczy oddanych fanów – z postacią Jamesa Bonda. Kontrakt, który podpisał z EON Productions obowiązywał do 1967 roku i zezwalał mu na wyłącznie jeden niebondowski film rocznie. Dla aktora w sile wieku, dla aktora poszukującego nowych wyznań i świadomego niebezpieczeństw płynących z odgrywania wciąż tej samej postaci było to zdecydowanie za mało. Ostatecznie do pozostania i wypełnienia podpisanych kilka lat wcześniej zobowiązań przekonały go pieniądze. Connery, podobnie jak Saltzmana oraz Broccoli, był businessmanem i doskonale rozumiał, że Bond to kopalnia złota i najzwyczajniej w świecie nie kwapił się z jej opuszczeniem. Ostatnim – jeżeli nie liczyć produkcji Never Say Never Again [pl Nigdy nie mów nigdy, 1983] nie zaliczanej do oficjalnego kanonu i będącej remakiem Thunderball – filmem, w którym szkocki aktor wcielał się w postać agenta 007 był Diamonds are Forever [pl Diamenty są wieczne] z 1971 roku. Guy Hamilton, który po siedmiu latach powrócił na łono serii, podjął się zaprezentowania kolejnego starcia Bonda z organizacją SPECTRE. Tym razem as brytyjskiego wywiadu miał odzyskać skradzione diamenty, które bezwzględny Blofeld pragnął wykorzystać do budowy supernowoczesnego lasera ulokowanego na ziemskiej orbicie. Diamonds are Forever to film totalnie zakręcony, szalony i przesiąknięty niesamowitym komizmem. Jednocześnie bazujący stale na kliszach wypracowanych przez wcześniejsze produkcje. Można w nim znaleźć wszystko, co najlepsze – w tym najlepszego Bonda – w całej serii. Można też wyczuć pewnego rodzaju zmęczenie materiałem. Wypracowana przez lata formuła delikatnie zestarzała się, podobnie – co wyraźnie widać na ekranie – jak gwiazdor Sean Connery. Beneficjenci sukcesu Jamesa Bonda nie mieli jednak zamiaru rezygnować i zaraz po premierze Diamonds are Forever rozpoczęli prace nad kolejnym rozdziałem przygód agenta 007. Do współpracy zaprosili Rogera Moore’a, czyli cieszącego się powszechnym uznaniem Simona Templara z serialu The Saint [pl Święty, 1962-1969].

Plakat propocyjny filmu You Only Live Twice oraz Donald Pleasence
jako Ernst Stavro Blofeld.

James Bond to temat rzeka, zagadnienie mogące pochłonąć nieostrożnego czytelnika całkowicie i nieodwracalnie. To także temat, któremu z przyjemnością poświęciłem swój czas. Zgłębianie informacji o filmowych początkach tajnego agenta jej królewskiej mości, przekopywanie Internetu w poszukiwaniu ciekawostek, wertowanie książek mających pomóc w uporządkowaniu szczegółów dotyczących poszczególnych produkcji – w szczególności biografii Seana Connery’ego oraz niezwykle wciągającej pozycji Bond. Leksykon pod kierunkiem Kamila Śmiałkowskiego – jak i przebrniecie przez kilkanaście filmików dokumentalnych poświęconych Bondowi przyniosło mi wiele frajdy i radości. Nie o wszystkim wspomniałem, gdyż nie miałem takiego zamiaru. Być może będzie jeszcze kiedyś okazja opowiedzieć o muzyce Johna Barry’ego, jak również o Tomaszu Beksińskim i jego pracy związanej z przekładem filmowych przygód Bonda na język polski. A także o wielu innych aspektach, pominiętych przez autora niniejszego tekstu. Do tego czasu jednak namawiam wszystkich, aby przypomnieli sobie pierwsze bondowskie produkcje z udziałem pana Connery’ego. Wierzę, że dostarczą Wam świetnej rozrywki na wiele długich, zimowych wieczorów.

Plakaty promocyjne filmów Thunderball oraz Diamonds are Forever.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz