[1968] Planet of the Apes

 

Zanim pan Franklin Schaffner przybliżył światu losy jednego z bardziej znanych amerykańskich generałów – za pracę nad filmem Patton [1970] otrzymał Nagrodę Akademii Filmowej – brał udział w innym, niemniej istotnym dla dziesiątej muzy przedsięwzięciu. Pod koniec lat sześćdziesiątych otrzymał propozycję przeniesienia na ekrany kin książki Pierre'a Boulle'a o intrygującym tytule Planeta Małp [fr. La Planète des singes]. Historia tej mało znanej wówczas jeszcze powieści, przez samego autora określanej mianem "fantazji społecznej", nie zachęcała jednak do podjęcia reżyserskiego wyzwania. Dla Schaffnera wizja zastępów aktorów przebranych za małpy wydawała się mocno komiczna i podobnej reakcji obawiał się ze strony przyszłej widowni. Do udziału w tym nietypowym projekcie przekonał go ostatecznie Charlton Heston, z którym Schaffner miał okazję pracować kilka lat wcześniej przy obrazie Bóg Wojny [ang. The War Lord].

Filmowa Planeta Małp [ang. Planet of the Apes] nie miała łatwego początku. Gdyby nie zacięta determinacja kilku osób – reguła obowiązująca przy większości produkcji – prawdopodobnie szefowie 20th Century-Fox nie podjęliby ryzyka i scenariusz wylądowałby w koszu na śmieci. Człowiekiem, bez którego nigdy nie doszłoby do powstania filmu był agent prasowy Arthur Jacobs, chcący sprawdzić się wówczas w roli producenta. To właśnie Jacobs jako jeden z pierwszych uwierzył w świetlaną, kinową przyszłość pomysłu Pierre'a Boulle'a. Zakupiwszy prawa do ekranizacji powieści już w 1963 roku – dosłownie na kilka tygodni przed oficjalną premierą książki – niemalże od razu rozpoczął prace nad urzeczywistnianiem jej hollywoodzkiej koncepcji. Produkcyjna machina rozruszana przez Arthura Jacoba – wspieranego we wczesnej fazie powstawania filmu między innymi przez Johna Lee Thompsona, reżysera Dział Navarony [ang. The Guns of Navarone] – ostatecznie wyhamowała dopiero w 1968 roku. Tyle czasu zajęło wspomnianemu producentowi skompletowanie aktorów, przekonanie możnych z 20th Century-Fox oraz wypracowanie scenariusza prezentującego coś więcej, niż satyryczno-moralizatorskie wykłady francuskiego pisarza.


oryginalny kostium Roddy McDowalla / John Chambers i Walter Mathau

Trzymaj ręce przy sobie, ty przeklęta, brudna małpo.
[George Taylor]

Pamiętając ile razy miałem przyjemność oglądać Planetę Małp można z całą pewnością uznać, że jestem niepoprawnym fanem tej niesamowitej serii. Nigdy nie miałem problemów z właściwym odbiorem filmu, nigdy nie wzbudzał we mnie – poza pewnymi wyjątkami, jak na przykład rozmowa Tylora z Luciusem [Lou Wagner] na temat zachowania dorosłych czy obraz gorylich myśliwych pstrykających sobie pamiątkowe fotki – ataku wesołości. Nie śmieszył widok aktorów paradujących w gumowych kostiumach, ani zwierzęce zachowanie przedstawicieli ludzkiej rasy. Duża w tym zasługa mistrza charakteryzacji Johna Chambersa, ojca małpiego wizerunku – za wykreowanie owego wizerunku otrzymał w 1968 roku honorowego Oscara – z oryginalnych filmów. Artysta dodał władcom tytułowej planety powagi, odpowiedniej estymy, autorytetu właściwego osobom zarządzającym daną społecznością. Współpracując z kostiumografem Mortonem Haackiem, wykorzystując wszystko co było pod ręką – dla przykładu: peruki małp zostały wykonane z ludzkich włosów – makijaż i wygląd poszczególnych postaci doprowadzili wspólnymi siłami do czystej perfekcji.

Niewątpliwym sukcesem Johna Chambersa było także nadanie bohaterom ekranowego realizmu. Obserwując działania filmowych antagonistów człowieka dalecy jesteśmy od bagatelizowania problemów przybliżonych przez Franklina Schaffnera, wręcz przeciwnie. Małpy, z których wielu w początkowej fazie powstawania produkcji otwarcie pokpiwało, w pewnym momencie spoważniały i zaczęły budzić autentyczną grozę. Patrząc na doktora Zaiusa – w tej roli znakomicie odnalazł się szekspirowski aktor Maurice Evans – jesteśmy dalecy od postrzegania jego postaci w kategoriach istoty śmiesznej czy też mało przekonywującej. Podczas procesu Tylora – dla zainteresowanych dopowiem, że scena została zainspirowana rozprawą sądową z lat dwudziestych, gdzie nauczyciela z Tennessee oskarżono o szerzenie teorii Karola Darwina – trudno nie traktować wspomnianego Ministra Nauki i Obrońcy Wiary inaczej, niż z należnym mu szacunkiem. Dążenia doktora Zaiusa do utrzymania obecnego status quo, jego ignorancja wobec nawet najbardziej racjonalnych argumentów i ślepe zaufanie do świętych przykazań okazanych przez Dawcę Praw wypadają niezwykle autentycznie.



Powiedzcie mi jeszcze: czy człowiek, zadziwiający i osobliwy cud wszechświata, zdolny wysłać mnie w kosmos, wciąż walczy ze swoim bratem i pozwala by dzieci sąsiadów głodowały?
[George Taylor]

Niewątpliwą siłą Planety Małp jest prostota i bezpośredniość wizji, którą przekazuje. Za sterami scenariusza niemalże od samego początku stał Rod Serling, który na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych święcił sukcesy ze znakomitym serialem Strefa Mroku [ang. Twilight Zone]. Wstępnie jego zadanie miało polegać na bardzo drobiazgowym przeniesieniu wizji Pierre'a Boulle'a na ekrany kin. Scenariusz miał być wyłącznie wierną adaptacją książki. Widzowie mieli zostać przeniesieni na planetę do złudzenia przypominającą Ziemię, pełną tętniących życiem metropolii. Z takich rozwiązań na szczęście – przynajmniej w mojej opinii – szybko zrezygnowano. Władze  20th Century-Fox oszacowały, że koszt takiej produkcji z pewnością przekroczyłby sto milionów dolarów a na taki wydatek nie mogli sobie pozwolić, gdyż wytwórnia jeszcze lizała rany po produkcji filmu Kleopatra [ang. Cleopatra] z Elizabeth Taylor w roli tytułowej. Ostatecznie, po licznych przeróbkach – w jednym ze skryptów dowodem na istnienie zapomnianej rasy ludzkiej miała być trumna z ludzkim szkieletem, w innym rolka filmu prezentująca eksplozję bomby atomowej – wielkie miasta zastąpiono prymitywnymi jaskiniami, zredukowano także poziom zaawansowania technologicznego społeczeństwa małp. Wszystkie te zabiegi pozwoliły obniżyć koszty i doprowadziły do szczęśliwej premiery 8 lutego 1968 roku.

Momentem przełomowym w trakcie prac nad Planetą Małp było pojawienie się koncepcji związanej z niemalże całkowitą zagładą cywilizacji człowieka. Wraz z rozwojem scenariusza twórcy filmu coraz bardziej porzucali pierwowzór literacki, co nie do końca podobało się między innymi panu Boulle, na rzecz przedstawienia realnych zagrożeń połowy dwudziestego wieku. Rod Serling obserwując nastroje społeczne, przede wszystkim obawy świata przed wojną nuklearną – pamiętajmy, że mówimy tu o okresie tuż po zakończeniu kryzysu kubańskiego – postanowił wzbogacić produkcję o mocno pesymistyczne przesłanie. Scena finałowa, w której jadący plażą Taylor odkrywa ruiny Statuy Wolności – początkowo jej obecność na planecie miała zostać zdradzona wcześniej, ale stwierdzono, że zepsuje to końcowy efekt – to jedna z najbardziej rozpoznawalnych scen w historii kina. Ostatni monolog bohatera do dzisiaj robi na mnie niesamowite wrażenie i zmusza do refleksji. "O mój Boże, wróciłem. Jestem w domu. Wylądowaliśmy na… Więc doprowadziliśmy do tego. Szaleńcy! Wszystko zniszczyliście. Niech was szlag, niech was wszystkich jasny szlag!".



– Pani doktor, chciałbym panią pocałować na pożegnanie.
– No dobrze, ale jesteś taki brzydki.
[George Taylor i dr Zira]

Trudno dzisiaj wyobrazić sobie Planetę Małp bez Charltona Hestona. Aktor – mający już wówczas w dorobku wiele rozpoznawalnych kreacji, takich jak chociażby rolę żydowskiego księcia Ben Hura – nadał Taylorowi niezwykłej wyrazistości. Będąc na planie po prostu góruje nad pozostałą obsadą, choć pozycja granej przez niego postaci powinna de facto w dużym stopniu to uniemożliwiać. Heston, mający za całe odzienie kawałek skóry – pomysł podsunął sam aktor, który chciał w ten sposób dobitniej pokazać zwierzęcą pozycję człowieka w społeczeństwie małp – niewiele większy od chusteczki do nosa potrafił mimo wszystko zdominować otoczenie i wziąć na swoje barki ciężar prowadzenia akcji. Za jego sprawą gardzący wszystkim ziemski astronauta urasta do rangi filozofa, poszukiwacza istoty lepszej od człowieka oraz spostrzegawczego obserwatora. Dysputy Taylora ze wspomnianym wcześniej Zaiusem na temat podobieństw pomiędzy obiema rasami czy też luźna wymiana zdań z doktor Zirą [Kim Hunter] i archeologiem Corneliusem [Roddy McDowall] stanowią kwintesencję filmu i podkreślają jego moralizatorski wydźwięk.

Jak wyglądałaby film Franklina Schaffnera bez wspomnianych aktorów? Bez charyzmy Taylora i naukowej waleczności doktor Ziry? Bez marzeń Corneliusa o odkrywaniu nieznanego? Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Arthur Jacobs bardzo długo kompletował zespół i marzył o pozyskaniu dla projektu wielu znanych osobistości. Wśród aktorów przymierzanych do roli pierwszoplanowej wymieniano między innymi Johna Wayne'a, w roli Zaiusa widziano Edwarda Robinsona a piękną Novę miała zagrać dziewczyna Agenta 007 Ursula Andress [Dr. No; 1962]. Cieszę się jednak, że nic nie wyszło z owych planów. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Taylora w kowbojskim kapeluszu.


Planeta Małp zrobiła kolosalne wrażenie. Większość recenzentów zachwalała napięcie towarzyszące historii oraz dystopijny charakter filmu. Widzowie podkreślali, że Rod Serling idealnie zdiagnozował pesymistyczną – spotęgowaną dodatkowo tragiczną śmiercią Martina Luther Kinga i Roberta Kennedy’ego – atmosferę amerykańskiego społeczeństwa. Dla wielu twórców obraz Arthura Jacobsa stał się wyznacznikiem nowych trendów, jeżeli chodzi o kino science fiction. Dla mnie Planeta Małp to przede wszystkim dobrym film, porządnie zrobiony, ze świetną scenografią i zapadającą w pamięci muzyką Jerry’ego Goldsmitha. I choć żałuję, że twórcy zrezygnowali z pewnych rozwiązań fabularnych – w jednym ze scenariuszy Taylor w końcowych scenach zostaje zamordowany przez snajpera a będąca w ciąży Nova ucieka do Zakazanej Strefy – to jednak zawsze będę wracał do Planety Małp z wielkim sentymentem.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz