Na początku lat osiemdziesiątych pewien młody, dobrze rokujący twórca z Oregonu zainwestował i otworzył niewielkich rozmiarów sklepik pod nazwą Pegasus Fantasy Books. Wykorzystując doświadczenie zdobyte na studiach oraz kontakty nawiązane podczas pracy w agencji artystycznej szybko uczynił z lokalnego projektu markę powszechnie rozpoznawalną oraz wielce docenianą. W niedługim okresie ową popkulturową oazę na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych zaczęli odwiedzać coraz liczniejsi goście, którzy od czasu do czasu wspominali gospodarzowi o problemach z wydawcami. Jeden temat przewijał się wyjątkowo często, a dotyczył braku posiadania kontroli nad postaciami przez siebie wykreowanymi. Kilka lat później właściciel Pegasus Fantasy Books postanowił rozszerzyć działalność i pomóc przyjaciołom odnaleźć miejsce, w którym bez skrępowania mogliby realizować własne wizje. Tak doszło do powstania wydawnictwa Dark Horse Comics a niezwykle przedsiębiorczym i pomysłowym facetem był pan Mike Richardson.
We wrześniu 1990 roku na łamach Dark Horse Insider – jednej z gazetek promujących nowe tytuły "wydawnictwa matki" – ukazała się startowa plansza historyjki Aliens: Countdown. Rozpoczęte wówczas odliczanie trwało przez kolejnych czternaście zeszytów wspomnianego tytułu, aż do października 1991 roku, kiedy to zakończyło się spektakularną eksplozją. Pomysł, aby w każdym numerze Dark Horse Insider pojawiła się jedna strona opowieści spotkał się z dobrym przyjęciem ze strony fanów serii Aliens oraz był ciekawym – skutecznie intrygującym – eksperymentem wydawniczym. Dla zainteresowanych dopowiem, że do tej pory historia Aliens: Countdown jedynie raz doczekała się wydania zbiorczego. Na przełomie marca i kwietnia 1993 roku została opublikowana na łamach brytyjskiego magazynu Aliens.
Akcja niniejszego komiksu rozgrywa się mniej więcej w tym samym czasie, co historie opowiedziane przez Marka Verheidena w Aliens: Outbreak oraz Aliens: Nightmare Asylum. Ziemia – głównie z powodu chciwości i krótkowzroczności zarządzających korporacją Bio-Research Company – straciła tytuł "przyjaznego człowiekowi środowiska". Opanowana przez Królowe i jej przerażające potomstwo, coraz bardziej przypomina rodzinny świat ksenomorfów. Niedobitkom ludzkości zostaje narzucona rola zwierzyny, nieustannie ukrywających się koczowników, którzy mogą liczyć na pomoc jedynie ze strony najbliższych. W takich okolicznościach poznajemy czwórkę marines, którzy z własnej lub prawie własnej woli nie załapali się na ostatni transport z Ziemi. Przeczesując opuszczone budynki trafiają oni do ruin kompleksu badawczego Bio-Research Company - miejsca narodzin ziemskiego koszmaru - gdzie czeka nia nich przykra niespodzianka.
Aliens: Countdown daleko do poziomu przywołanych wyżej historii Marka Verheidena. Cała opowieść kręci się wokół grupki pechowych marines – podczas ostatniego rekonesansu natrafiają na tykającą bombę atomową – i ich dzielnej walce z upływającym czasem. Opowieści nie można zarzucić braku dynamizmu, niemalże każda plansza serwuje czytelnikom nagły zwrot akcji. Liczne starcia z ksenomorfami – dosłownie czyhającymi wszędzie, za każdym rogiem i za każdymi drzwiami – nie rekompensują jednak wszystkiego. Historii Mike’a Richardsona oraz Denisa Beauvaisa brakuje jakiegoś drugiego dna, wątku zmuszającego czytelnika do głębszego zastanowienia. Z drugiej strony, może twórcy właśnie taki efekt chcieli uzyskać. Może pan Richardson chciał udowodnić, że na opanowanej przez ksenomorfy Ziemi nie ma czasu na puste rozkminy i nieustanne wracanie do przyszłości. Może chciał pokazać, że obecnie życie na macierzystej planecie rodzaju ludzkiego sprowadza się jedynie do walki, ciągłego odliczania do kolejnego starcia z kosmicznymi agresorami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz