[2010] Baltimore: The Plague Ships


Mike Mignola to nie tylko Hellboy i uniwersum z nim powiązane. Choć czerwonoskórego agenta Biura Badań Paranormalnych i Obrony można postrzegać jako pewnego rodzaju gwiazdę, to nie jest on jedyną postacią wartą naszego zainteresowania z jakże wielkiego panteonu "dzieci" pana Mignoli. Na przestrzeni lat twórca wielokrotnie udowadniał wartość artystyczną na łamach wielu tytułów, zarówno w komiksach stricte superbohaterskich – myślę tutaj głównie o produktach ze stajni Marvel Comics i DC Comics – jak i w opowieściach spod znaku horroru czy mrocznej powieści detektywistycznej. Jakiś czas temu wspominałem jego wizję zamaskowanego obrońcy miasta Gotham, dzisiaj postaram się przybliżyć innego bohatera, nie mniej jednak intrygującego od sławnego Człowieka Nietoperza.

Pod koniec sierpnia 2007 roku nakładem wydawnictwa Bantam Spectra ukazała się ilustrowana powieść Baltimore, or, The Steadfast Tin Soldier and the Vampire. Na jej kartach Mike Mignola przy współpracy z amerykańskim autorem Christopherem Goldenem – pisarzem kojarzonym m.in. z serią Buffy the Vampire Slayer – powołali do życia postać kapitana Henry’ego Baltimore’a, który walcząc na froncie pierwszej wojny światowej zostaje skonfrontowany z o wiele większym zagrożeniem, niż zdeterminowane oddziały nieprzyjaciela. Powieść spotkała się z dość ciepłym przyjęciem ze strony krytyków, padały słowa o sugestywnej alegorii okrucieństwa towarzyszącego zmaganiom wojennym oraz ciekawym wykorzystaniu tradycyjnych motywów grozy. Szum medialny wokół książki sprawił, że kilka miesięcy po premierze powieści prawa do jej adaptacji nabyło Regency Enterprises; za sterami filmu miał stanąć David Goyer, znany z trylogii Blade, produkcji The Crow: City of Angels czy też najnowszych filmów powiązanych z uniwersum DC Comics [Batman Begins, The Dark Knight, The Dark Knight Rises, Man of Steel, Batman v Superman: Dawn of Justice, Krypton]. Niespodziewanie wraz ze zmianą kierownictwa wspomnianego studia projekt upadł, a o kapitanie Baltimore zapomniano. Na szczęście nie na długo.


W sierpniu 2010 roku nakładem wydawnictwa Dark Horse Comics ukazał się pierwszy zeszyt historii The Plague Ships, gdzie Mike Mignola i Christopher Golden ponownie skierowali wzrok na dzielnego Baltimore’a. Tym razem jednak twórcy zrezygnowali z prezentacji kolejnych żołnierskich zmagań swojego alianckiego bohatera i skupili przede wszystkim na ukazaniu jego działalności powojennej. Oczywiście, od czasu do czasu doświadczamy przeskoków w czasie na zasadzie retrospekcji – do okopów w Lesie Ardeńskim, do rodzinnych posiadłości Baltimore’a – lecz mają one jedynie charakter epizodyczny i nie stanowią głównej osi wydarzeń.


Tytułowego bohatera spotykamy we francuskim, nadmorskim miasteczku Villefranche w sierpniu 1916 roku. Odnajdujemy go wyraźnie zmęczonego, doświadczonego tragicznymi wydarzeniami ostatnich lat. Łysego, z drewnianą nogą, z szablą w dłoni i harpunem przerzuconym przez plecy. Ścigającego grupę wampirów – dla czytelników łaknących szczegółów dopowiem: wampirów w wojskowych mundurach – oraz przeklinającego wszystkich, którzy przeszkadzają mu w realizacji misji. Bo to, że mamy do czynienia z człowiekiem wybranym przez siły wyższe do arcy ważnego zadania, jednostką wyznaczoną do starcia z Czerwoną Śmiercią jest dla nas jasne niemalże od samego początku. Czy zmuszonego walczyć samodzielnie? Nic z tych rzeczy. Wkrótce do lorda Baltimore’a dołącza młoda, zjawiskowo piękna i oczywiście tajemnicza Cyganka – Vanessa Kalderas. Opuściwszy nieprzyjazne tereny Villefranche – mieszkańcy miasteczka nie potrafili ocenić, czy mają do czynienia z bohaterem czy też z posłańcem samego diabła – wyruszają w pościg za przywódcą wampirów nazwiskiem Haigus.


Baltimore: The Plague Ships to przede wszystkim obowiązkowa pozycja dla wszystkich, którzy tęsknią za graficznymi opowieściami grozy. Mike Mignola i Ben Stenbeck pracując nad albumem odeszli od stonowanych – w przeważającej mierze – kadrów z uniwersum Hellboya na rzecz plansz dosłownie spływających krwią. O czym mówię? Dla przykładu spójrzmy na opowieść Wake the Devil z 1996 roku. W niej także spotykamy wampira – w osobie Vladimir Giurescu – truposza, ponure lokalizacje ale wszystko jest mocno ułagodzone, bez silnych akceptów. Zamiast iście drastycznych scen mamy w gruncie rzeczy do czynienia z mroczną, ale spokojną historią przesiąkniętą wątkami okultystycznymi. Elementy odpowiedzialne za budowanie atmosfery grozy, czy też pewne motywy definiujące horror zostały zupełnie inaczej zilustrowane w The Plague Ships. Potwory lorda Baltimore’a to dawne, krwiożercze nosferatu, z płonącymi czerwienią oczyma i szponami rwącymi ciało. Aby ich pokonać należy ściąć im głowę – względnie rozłupać, zmasakrować – oraz przebić serce. Aby czytelnik mógł w pełni odczuć powagę sytuacji należy odpowiednio ją odmalować. Co też uczynił właśnie Ben Stenbeck. Opowieść Mike'a Mignoli zilustrował niezwykle sugestywnie. Twórcy komiksu chcieli mieć prawdziwą opowieść z dreszczykiem i ją otrzymali.


Świat Henry’ego Baltimore’a to świat daleko odmienny od naszego. Oprócz wspomnianych "dzieci nocy", pełno w nim żywych trupów – np. zamieszkujących wraki niemieckich okrętów podwodnych – przeklętych wysp, cygańskich przestróg i wizji o końcu rodzaju ludzkiego. A sam bohater? Lord Baltimore momentami przypomina sir Edwarda Graya – powiedzmy, że obaj mają podobne zainteresowania – ale tylko z pozoru. Ze sposobu działania może kojarzyć się z van Helsingiem granym przez Hugh Jackmana. Na pewno mniej w nim detektywa podobnego do Witchfindera a więcej mściciela ogarniętego żądzą zemsty. Można chyba uznać, że tytułowy bohater to taki samozwańczy pogromca wampirów początków dwudziestego wieku. Działający dla dobra ludzkości? Niezupełnie. Próbujący zmazać dawne winy? Być może. Napisałem wcześniej, że Henry Baltimore to postać boleśnie doświadczona przez los. W The Plague Ships widać to wyraźnie. Jego cierpienie, jego wewnętrzna samotność zostały ukazane bardzo czytelnie i odpowiednio zestawione z horrorem fabularnej rzeczywistości.


Interesującym uzupełnieniem wątku nadprzyrodzonego są odniesienia do Wielkiej Wojny oraz sytuacji społecznej po zakończeniu działań militarnych. Zarówno dwójka scenarzystów, jak i wspierający ich wymownymi obrazami Ben Stenbeck, przypominają okrucieństwa wojny oraz poczucie beznadziei tłamszące ducha prostych szeregowców. Dodatkowo, zostaje przywołana pandemia "hiszpanki" – co ciekawe, w The Plague Ships występuje pod postacią Zarazy roznoszonej przez nosferatu – oraz padają nawiązania do niemieckiej floty łodzi podwodnych, budowanej potajemnie w korsykańskim porcie Furiani. Naturalnie, wszystkie tego typu wtrącenia zostają naznaczone odpowiednią dawką zjawisk nadnaturalnych. I bardzo dobrze, gdyż koniec końców The Plague Ships to przede wszystkim horror. Wraki cesarskich u-bootów  powinny być miejscem letargu nie do końca martwych marynarzy, a na polach bitew powinny odbywać się wampiryczne orgie.


Baltimore: The Plague Ships stanowi zaledwie wstęp do właściwej, większej opowieści. Śledząc wydarzenia nawiązujemy relację z postacią tytułową, zapoznajemy z jej moralnym kompasem oraz odkrywamy źródło śmiertelnej rozgrywki pomiędzy nią a Haigusem. Można nawet powiedzieć, że zaprzyjaźniamy z lordem Baltimore, o ile oczywiście taka osoba może pozwolić sobie na bliższe przyjaźnie. Czas pokaże.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz