[2004] Żywe trupy: Wiele mil za nami

 

W ostatnich dniach ponownie nabrałem ochoty na twórczość Roberta Kirkmana. Przymusowa kwarantanna zapewniła odrobinę wolnego czasu, więc nadrabiam zaległości. Aktualnie przymierzam się do trzeciego tomu Invincible – wiele wskazuje na to, że zostanę oddanym fan boyem przygód Marka Graysona – oraz kończę Battle Pope, o której to serii popełnię w najbliższym czasie kilka zdań. Gdzieś po drodze zabłąkał się także drugi tom Żywych trupów. Jak czytać pana Kirkmana to bez zbędnych ograniczeń.

Przypomnijmy. Album Żywe trupy: Dni utracone zaprezentował czytelnikom świat po przemianie, scharakteryzował głównych aktorów komiksowej epopei oraz pokazał do czego może doprowadzić rywalizacja dwóch samców. Drużynę Kirkmana odnajdujemy właśnie nad grobem jednego z jej członków, gdzie toczne są luźne rozmowy na temat tego, jak codziennie koszmary potrafią złamać nawet najtwardsze jednostki. Dodajmy, że zbliża się okres Bożego Narodzenia. Okres pozbawiony charakterystycznego dla siebie uroku, gdyż tak naprawdę nikt nie myśli o świętowaniu. Nie ma wiele powodów do radości; ot czasem znajdzie ktoś puszkę brzoskwiń i to wszystko. Mówiąc dobitnie: Rick Grimes – jednogłośnie wybrany na nowego przywódcę grupy – oraz pozostali tkwią w gównie i to głębiej, niż początkowo przypuszczali. Shane oszalał i przypłacił za to życiem. Miasta zostały opanowane przez hordy zombie a na widok obcych człowiek chwyta za pistolet. W dodatku noce robią się coraz chłodniejsze i wypadałoby pomyśleć o cieplejszym, bardziej ludzkim schronieniu. W końcu, jak długo można nocować pod namiotami lub w cuchnącym kamperze?

Jak wskazuje sam podtytuł albumu drugi tom Żywych trupów to relacja z pierwszej, dłuższej tułaczki naszych pogubionych – zarówno w sensie fizycznym, jak i wewnętrznym – bohaterów. Opuściwszy okolice Atlanty wyruszają na poszukiwania bezpiecznego azylu. Dobrego miejsca, gdzie będą mogli wrócić do bycia normalną rodziną mieszkającą w okazałym domu z ogródkiem na tyłach. Chcą uciec od przeszłości i zacząć od nowa, bez strasznego bagażu doświadczeń. Naturalnie, otaczająca ich rzeczywistość brutalnie weryfikuje te plany. Dostarcza nowych traumatycznych przeżyć – szwendacze nie biorą jeńców – oraz codziennie każe im podejmować coraz trudniejsze decyzje, od których będzie zależeć ich przyszłość. Urodzić czy nie urodzić? Próbować leczyć zombie czy po prostu je eliminować?

Lektura Żywe trupy: Wiele mil za nami pozostawiła pewien fabularny niedosyt. W dodatku dłużyła się okrutnie, podobnie jak serialowa wizyta na farmie starego Hershela. Brakowało wyraźnego i interesującego wątku, który popychałby do przewracania kolejnych kartek. Nie wykluczam jednak, że Kirkman właśnie taki efekt chciał osiągnąć. Dać czytelnikom do zrozumienia, że dzień w świecie opanowanym przez gości chcących rozszarpać cię na strzępy nie sprowadza się ciągłego machania mieczem. To także kwestie mocno przyziemne; siłą rzeczy nudne i monotonne. Właśnie o takich sprawach opowiada niniejszy tom. O nieustannym poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do jedzenia. O wyciąganiu benzyny z wraków porzuconych samochodów. O konieczności kontaktu fizycznego z drugą osobą. Ma to pewien swój urok, ale nie obraziłbym się za odrobinę więcej sztampowej i emocjonującej akcji. Motyw z trupami upychanymi w stodole to zdecydowanie za mało.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz