[1990] The Stand


Dobra powieść to taka, po którą sięgamy kiedy wszystkie inne zawodzą. W dobie swobodnego przepływu informacji, w świecie gdzie zdobycie niemalże każdej pozycji jest równie trudne jak wyjście do sklepu po świeżutkie bułeczki, warto posiadać książkę sprawdzoną, na której można zawsze i wszędzie polegać. Dla mnie taką pozycją jest Bastion Stephena Kinga. Po raz pierwszy z historią walki z supergrypą zapoznałem się gdzieś na początku nowego tysiąclecia i od tamtego czasu dokładam wszelkich starań, aby dość regularnie odświeżać wiadomości z Wolnej Strefy w Boulder.

Zacznijmy jednak od początku. Historia reklamowana jako "przerażająca wizja świata po zagładzie biologicznej" startuje bez specjalnych fajerwerków i większość czytelników z całą pewnością dostrzeże podobieństwa do innych pozycji z literatury postapokaliptycznej. W Bastionie odnajdujemy wielką zarazę, wielkie zniszczenia, upadek wartości moralnych, człowieka pogrążonego w rozpaczy oraz ocalałych Sprawiedliwych, ostatnie ostoje człowieczeństwa. W związku z powyższym jeszcze przed przystąpieniem do lektury wspomnianej powieści należy uzmysłowić sobie, że Stephen King nie wymyślił niczego oryginalnego. Co więcej, wydawałby się dziwnym fakt, gdyby wyszło na jaw, że autor przed pracą nad Bastionem nie przeczytał chociażby Jestem legendą Richarda Mathesona; koniec końców od czegoś trzeba zacząć.

Dobra książka to także taka, która posiada jasną i przemyślaną konstrukcję. Czytelnik niezależnie od ilości przeczytanych stron powinien bez większych problemów móc określić położenie względem punktu kulminacyjnego oraz – i ten punkt uważam za najważniejszy – nigdy nie czuć znużenia akcją. Jeżeli chodzi o Bastion to z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że spełnia pierwszy warunek. Co do drugiego, to o ile osobiście nie mam również zastrzeżeń, to jednak wiem, że pewne osoby miały podczas lektury problemy ze skupieniem się na wątkach mniej wciągających i siłą rzeczy narzekały na momentami zbyt rozwlekłą fabułę. Miały rację? Punkt widzenia zależy do punktu siedzenia a raczej od tego, kto trzyma Bastion w rękach. Jedni gustują w sticte przerażających opowieściach, innych pociąga obyczajowe gawędziarstwo pana Kinga.

Przygodę z Bastionem rozpoczynamy od poznania źródła całego nieszczęścia, czyli Charlesa Campiona, gościa dzięki któremu supergrypa – nazywana również Kapitanem Tripsem – opuszcza jedną z kalifornijskich baz wojskowych oraz od prześledzenia łańcuszka nieszczęścia, w którym główną nagrodą jest śmiertelnie skuteczne choróbsko. Następnie spotykamy głównych bohaterów powieści - zarówno tych dobrych jak i złych - i właśnie w tym momencie zaczyna się prawdziwa zabawa; przynajmniej dla piszącego te zdania. Stephen King wierny samemu sobie historie poszczególnych postaci prezentuje niezwykle drobiazgowo; pozostawiając wyobraźni czytelnika bardzo niewiele miejsca. Osobiście nie miałem kłopotów z zaakceptowaniem takiego rozwiązania; w końcu historia społeczeństw to coś co zawsze mnie kręciło. Cieszyła mnie odmienność postaci – każdy z bohaterów postapokaliptycznej Ameryki wyznaje inny pogląd na świat – i chociaż prezentowane przez nich postawy są niemalże tak stare jak Randall Flagg to jednak ani przez chwilę nie cuchną tandetą.

Druga część powieści została poświęcona jednostkom skupionym zarówno wokół Matki Abagail - utożsamiającej wielkie Dobro - jak i wysłannika piekieł, Randalla Flagga. Ci ostatni pracują nad zorganizowaniem nowego porządku odradzających się Stanów Zjednoczonych. Ta część Bastionu najbardziej przypadła mi do gustu. Winę za to ponosi prawdopodobnie moja fascynacja wszelkiego rodzaju robinsonadami – wiwat Juliusz Verne! – oraz zwykła ludzka ciekawość; uwielbiam patrzeć jak powstaje "coś" z "niczego". Żałuję, że Stephen King nie pociągnął tego wątku dalej i nie zrelacjonował procesu odradzania się całego świata; w moim przekonaniu jest to największy minus książki. Ostatnie strony Bastionu to konfrontacja ostatnich sprawiedliwych z Randallem Flaggiem. Jak wypadła? Cóż, nie spodziewałem się fajerwerków, trzymającego w napięciu zakończenia i w sumie dobrze zrobiłem. Wybuchowy finał nie powalił na kolana a tajemniczy mężczyzna w znoszonych kowbojkach okazał się wielkim rozczarowaniem. Wiem, że nie należało oczekiwać kogoś w rodzaju Linoge’a tylko właśnie gogusia czerpiącego siłę ze strachu innych, ale mimo wszystko nie zachwycił. Czy zatem dla takiego zakończenia warto było przedzierać się przez kilkaset stron? Zdecydowanie tak. Jak już pisałem, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Po Bastion sięgnąłem głównie z uwagi na jego obyczajowo-społecznościowe wątki i dostałem to czego oczekiwałem.

Kończąc, po Bastion wracam i będę powracał jeszcze wielokrotnie. Przede wszystkim nie wierzę, aby ogrom zagadnień i motywów podejmowanych w książce można było ogarnąć w ciągu jednej lektury. Stephen King na przeszło tysiąc stu sześćdziesięciu stronach - w przypadku jednego z wydań książki od Albatrosa - dał nie tylko przykład doskonałej literatury postapokaliptycznej, lecz również znalazł miejsce, aby poruszyć tematy związane z odpowiedzialnością, poświęceniem, moralnością oraz zwykłą ludzką dobrocią; a przecież to tylko wierzchołek góry lodowej. Innymi słowy sądzę, że w tej książce każdy znajdzie coś dla siebie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz