W 1985 roku nowozelandzki reżyser Geoff Murphy nakręcił film The Quiet Earth [pl Cicha Ziemia], który powinien trafić do każdego miłośnika fabularnych niejednoznaczności. Historia startuje całkiem zwyczajnie, oczywiście jak na opowieść mieszczącą się w schematach kina postapokaliptycznego. Zac Hobson, naukowiec powiązany – co wkrótce wychodzi na jaw – z ośrodkiem badań nad różnymi formami przekazu energii, budzi się zdezorientowany i z mocno niesprecyzowanym przeczuciem, że oto miało miejsce coś naprawdę złego. Nie potrafi zdiagnozować źródeł dziwnego niepokoju, ale owa niewiedza nie trwa długo. Opuszczając przydrożny motel – szukając jego właścicieli i starając się uiścić opłatę za nocleg – orientuje się, że wszędzie wokół panuje dziwna, niepokojąca cisza. Wkrótce, wraz z kolejnymi kilometrami dociera do niego jeszcze jedna, przerażająca prawda: ludzie zniknęli.
W tym momencie obraz pana Murphy’ego wskakuje na kolejny poziom. Nasz bohater swoją postawą prezentuje różne stadia człowieka osamotnionego, opuszczonego. Może nie popada w totalny obłęd tak jak Jack Torrance – dla niewtajemniczonych: bohater Lśnienia Stephena Kinga – ale bardzo niewiele brakuje. Owszem, jako jednostka doświadcza on pewnego rodzaju zezwierzęcenia, dochodzi do głosu jego pierwotna dzika natura, ale ów etap nie trwa długo. Proces degeneracji – zarówno zewnętrznej, jak i wewnętrznej – wypiera potrzeba szukania kontaktu. Zac Hobson, wbrew własnym przypuszczeniom pragnie bliskości i interakcji z drugą osobą. Wspomniana konieczność wyprowadza bohatera na prostą, ponownie zaczynamy dostrzegać w nim człowieka inteligentnego, postępującego racjonalnie. Co więcej, owa przemiana zostaje nagrodzona i Bóg – jeżeli jeszcze nie zniknął – zsyła Hobsonowi dwójkę towarzyszy.
O czym właściwie opowiada The Quiet Earth? O samotności? O niedocenianej wartości, jaką są zwykłe międzyludzkie kontakty? Zapewne. Geoff Murphy dobitnie pokazuje do czego może doprowadzić totalna izolacja znosząca moralne zakazy. Gdyby nie pewne dziwne "przebłyski" towarzyszące bohaterom można by uznać film za całkiem zwyczajny dramat, ot jeden z wielu. Właśnie. Trudno dokładnie sprecyzować na czym polegają wspomniane "zjawiska". W pewnej chwili widz zaczyna zastanawiać się czy Cicha Ziemia nie jest przypadkiem czymś na kształt czyśćca/piekła, do którego trafiła dusza Zaca Hobsona. Może wędrówka głównego bohatera to nic innego, jak jego podświadoma pokuta? Okrutna pętla czasoprzestrzenna będąca swoistym zadośćuczynienie za ingerencję w boski plan stworzenia [projekt badawczy Flashlight], za próbę udawania Boga. I nie mówię tutaj o jakichś metaforach i szukaniu drugiego dna. Fabułę The Quiet Earth dosłownie przepełnia jakaś totalna nierealność, eksplodująca w samej końcówce, kiedy stojąc na plaży Zac Hobson podziwia Saturna i jego pierścienie.
The Quiet Earth nie jest typowym kinem postapokaliptycznym, więc osoby szukające kolejnego Wojownika szos mogą być lekko zawiedzione. Może drażnić ich zagmatwany scenariusz i chwilami nużąca opowieść. Geoff Murphy wykorzystując różne pomysły fabularne – m.in. tajne projekty badawcze, próby zmiany struktury wszechświata, wstrząsy energetyczne "zapobiegające śmierci" – nakręcił film nie dający się jednoznacznie zinterpretować. Dla mnie to wielki plus.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz