Na początku byli Robert Kirkman i Tony Moore – genialny scenarzysta, twórca kontrowersyjnej serii Battle Pope oraz rysownik komiksów, często sięgający w pracy po konwencję typową dla horroru i science fiction. Początki współpracy obu panów wypada datować na rok 2000, ale dopiero trzy lata później zaczęło być o nich naprawdę głośno. A wszystko za sprawą komiksu The Walking Dead, historii będącej kroniką podróży małomiasteczkowego szeryfa Ricka Grimesa oraz jego przyjaciół przez Amerykę pełną zombie. Czarno-biała seria momentalnie zyskała licznych fanów, a w ubiegłym roku otrzymała Nagrodę Eisnera, wyróżnienie często nazywane Oscarami Przemysłu Komiksowego. Sukces świata wykreowanego przez Kirkmana i Moore’a był na tyle duży, że bardzo szybko zaczęto myśleć nad przeniesieniem historii Grimesa na szklany ekran. Serial The Walking Dead swoją premierę miał w październiku 2010 roku, a opiekę nad projektem objął Frank Darabont, reżyser znany z chociażby takich ekranizacji, jak Skazani na Shawshank czy Zielona Mila.
The Walking Dead: Narodziny Gubernatora to kolejny spin-off popularnej serii oraz pierwsza książkowa wariacja osadzona w postapokaliptycznym świecie duetu Kirkman-Moore. Tym samym do pracy nad uniwersum dołączył Jay Bonansinga, amerykański pisarz thrillerów, którego nazwisko, wyznam szczerze, nic mi nie mówi. Na książkę trafiłem zupełnie przypadkowo. Skończywszy oglądać drugi sezon serialu i starając się pogłębić wiedzę o pomyśle na „żywe trupy”, trafiłem na informację o nadchodzącej polskiej premierze niniejszej powieści, która – uwaga! – miała miejsce raptem miesiąc po światowej. Inwestorem w The Walking Dead: Rise of the Governor okazało się wydawnictwo Sine Qua Non, które pozytywnie wspominam z uwagi na Jest Legendą, antologię powstałą w hołdzie Mathesonowi. Czyżby kolejny strzał w dziesiątkę?
Początek powieści jest całkiem „normalny”. Tydzień po wybuchu ‚trupiej epidemii’ czterej mężczyźni i mała dziewczynka rozpoczynają wędrówkę po amerykańskich miastach i miasteczkach. Przy okazji strzelają, uciekają i nie dają się zjeść. Gwoli wyjaśnienia: autorzy książki nie serwują żadnych wstępów, gdyż są one zwyczajnie zbędne. Powieść The Walking Dead: Narodziny Gubernatora została bowiem pomyślana jako rozwinięcie jednego z komiksowych wątków i pod tym kątem należałoby patrzeć na nią w pierwszej kolejności. Laicy nieznający świata „żywych trupów” nie powinni się jednak zbytnio martwić. Jeżeli mieli styczność z jakąkolwiek społecznością nawiedzaną przez hordy zombie, to tak, jakby widzieli je wszystkie. Poszczególne obrazy mogą się różnić, ale w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do jednego: nie skończyć jako główne danie zombiaków. Zresztą, Kirkman nie ukrywa swoich inspiracji i otwarcie wspomina w wywiadach chociażby filmy George’a Romero.
Kolejne etapy podróży rodziny Blake’ów i ich kompanów są do siebie bardzo zbliżone. Wzorem bohaterów komiksu i telewizyjnego serialu Darabonta, postaci niniejszej powieści nigdzie nie zatrzymają się na dłużej. Oczywiście z różnych przyczyn. Począwszy od czysto prozaicznej konieczności unikania zombie, poprzez konflikty z innymi grupkami ludzi, po kaprysy przywódcy. Koniec końców docierają jednak do Woodbury, miejsca bardzo dobrze znanego wszystkim fanom uniwersum. To właśnie w Woodbury rządzi niepodzielnie Gubernator – despota okrutnie i brutalnie dławiący każdy rodzaj sprzeciwu. To właśnie w Woodbury czytelnik będzie świadkiem ostatecznego uformowania się tytułowego Gubernatora. Piszę ‚ostatecznego’, gdyż proces jego narodzin trwał przez całą wędrówkę naszych bohaterów. Philipa Blake’a poznajemy jako zwyczajnego, może troszkę impulsywnego, ale w gruncie rzeczy spokojnego przyjaciela, brata i ojca. Tak, ojca, gdyż wymieniona wyżej mała dziewczynka – Penny – jest jego córką. Czytelnik od razu rozpozna w nim idealnego przywódcę, faceta umiejącego radzić sobie w trudnych sytuacjach, a takich w świecie Kirkmana nigdy za wiele. Towarzyszy mu Brian, brat potrzebujący równie wiele uwagi i opieki, jak wspomniana dziewczynka. Mówią, że kontrasty się przyciągają i chyba autorzy powieści wzięli sobie tę prawdę głęboko do serca. Bohaterowie są rodziną, współpracują, ale w sprawach najważniejszych, chociażby w kwestii odwiecznego „cel uświęca środki”, żywią diametralnie odmienne poglądy. Uzupełnieniem owej dwójki są religijny Nick Parsons i tłuścioch Bobby Marsh. Wspólnie podróżują, jedzą i śpią. Walczą i doświadczają okropności wojny, pod wpływem których stopniowo przechodzą na ciemną stronę mocy.
Siła uniwersum „żywych trupów” tkwi nie tyle w wizji nieumarłych szwendających się po ulicach, ale w kreacji postaci oraz relacjach je łączących. Zrobić film bądź napisać książkę o zawodzących i łaknących świeżego mięsa zombie mógłby de facto każdy, kto ma jako taki kapitał. Twórcy The Walking Dead dokonali czegoś więcej. Wykazali się nowatorstwem w podejściu do tematu żywych trupów, świeżym spojrzeniem na, bądź co bądź, stary motyw. Dzięki takowej prezentacji postapokaliptycznego świata komiksowa seria The Walking Dead wdarła się przebojem do popkultury, a powieść osadzona w jej realiach okazała się czymś więcej, niż prostą opowiastką z gatunku zombiastych filmów pana Romero. The Walking Dead: Narodziny Gubernatora to historia o tym, jak nowa rzeczywistość zmienia ludzi. Przykład tego, jak życiowe doświadczenia, sukcesy oraz porażki, wpływają na każdego z nas. Oczywiście gdy dzień w dzień zabijasz zombie, zmiany postępują szybciej, wyraziściej i bardziej krwawo.
Paweł Deptuch, rekomendując serię Kirkmana, napisał: „Żywe Trupy to synonim nieprzemijającej, wysokiej jakości”. Facet ma sporo racji, choć z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że zarówno serialowi, jak i powieści daleko do poziomu prezentowanego przez komiks. Jednak The Walking Dead: Narodziny Gubernatora to obowiązkowa pozycja dla każdego miłośnika Żywych Trupów oraz tych, którzy z uniwersum zamierzają się dopiero zapoznać. Lekka i przyjemna lektura, w sam raz na zimową chandrę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz